584. Benedict Cumberbatch dla Wyborczej
Artykuł dla tych, którzy nie mają prenumeraty Wyborczej, a warto!
Benedict Cumberbatch dla "Wyborczej": Widziałem przemoc, zrozumiałem plemienną naturę nienawiści
"Nauczyłem się jeździć konno i gwizdać przez zęby. Opanowałem ciosanie, podkułem konia i wykułem podkowę, przygotowałem się do scen kastrowania byków i skórowania zwierząt. Ale najtrudniejsze było skręcanie papierosa jedną ręką - Benedict Cumberbatch o pracy nad nowym filmem Jane Campion." -
Fot. Richard Shotwell/AP |
W „Psich pazurach", pierwszym od 2013 r. filmie Nowozelandki, w centrum jest jednak mężczyzna. „Nie kalkuluję. Nie dzielę postaci według płci" – mówiła Campion w Wenecji, gdzie film miał premierę i skąd wyjechał z nagrodą za reżyserię. „Rzadko kiedy kończę książki, które zaczynam. Książkę Thomasa Savage’a połknęłam. Całkowicie uwierzyłam w stworzony przez niego świat".
W centrum akcji jest dwóch braci – niewyrafinowany, acz dobroduszny George (Jesse Plemons) i makiaweliczny, homofobiczny Phil (Benedict Cumberbatch). Jest rok 1925, ale w Montanie, gdzie prowadzą wielkie ranczo, czas zatrzymał się kilka dekad wcześniej. Ideałem męskości wciąż jest archetypiczny kowboj: silny, brutalny, uwalany błotem po gęsty wąs. Gdy w życie mężczyzn wkracza wdowa Rose (Kirsten Dunst), wypracowana przez lata rodzinna równowaga zaczyna się sypać. Kradzież uwagi brata, delikatność, ale też tajemnice skrywane przez bratową wywołują w Philu gniew. Jednak najbardziej zadziwia go syn kobiety, kilkunastoletni Peter (Kodi Smit-Mcphee), wrażliwy, wiotki intelektualista marzący o karierze lekarza i fashionista, którego przykurzeni, żujący tytoń koledzy Phila wyzywają pogardliwie od ciot.
Film już można oglądać w kinach, a od 1 grudnia w Netflixie.
Rozmowa z Benedictem Cumberbatchem, Philem w filmie "Psie pazury"
Anna Tatarska: „Psie pazury" dzieją się w roku 1925, ale są boleśnie aktualne. Jane Campion nakręciła film historyczny o współczesności?
Benedict Cumberbatch: – Takie szukanie wspólnych wątków jest nieuniknione, co więcej, wydaje mi się, że dowodzi sukcesu filmu. Jane Campion stworzyła niezwykle trafne studium męskiej toksyczności czy też toksycznej męskości. Obraz wyizolowania. Strachu. Przyjmowanie postawy obronnej, wreszcie agresji.
Te słowa krok po kroku opisują drogę pana bohatera. Phil jest nieszczęśliwy, ale trudno mu współczuć, bo jest też okrutny, toksyczny. Jak znalazł pan drogę do tak odpychającej postaci?
– Toksyczność Phila jest wynikiem środowiska, w którym dorastał i które go stworzyło. Mimo że nie wspieram takich zachowań, rozumiem ich genezę. Phil jest samotnikiem – być może z wyboru, bo pewnie ma poczucie, że nikt by jego położenia nie zrozumiał. Emocje od siebie odsuwa, w ogóle nie umie sobie z nimi radzić. Sądzi, że taka pancerna, fizycznie manifestowana męskość będzie jego orężem, siłą. Ostatecznie staje się składową wielkiej, osobistej tragedii. Niemożność dzielenia się emocjami z drugim człowiekiem generuje frustrację. Kiedy Phil widzi, że jego brat kogoś poznaje, to podpala i tak krótki lont gniewu. Bo przecież on jest sam i tego nic nie zmieni.
W dzisiejszych czasach taki człowiek nie byłby wyizolowany fizycznie, nawet żyjąc pośrodku jakiegoś masywu, na prerii, z dala od cywilizacji. Dziś izolujemy się poprzez ekrany smartfonów, w sposób, który może nawet mocniej oddala nas od siebie. Myślę, że dopiero zaczynamy rozumieć, co nam robi ta fałszywa idea łączności.
Phil całe życie dzielił z bratem, pojawienie się w jego życiu narzeczonej to rzeczywiście rewolucja. Ale być może jeszcze większą rewolucją jest wejście w ich życie Petera, syna Rose.
– Peter to ktoś z tym samym wewnętrznym dylematem, ale całkowicie inaczej sobie z nim radzący. Phila to rozjusza. Widzi, że Peter niczego nie dusi, nie ukrywa. Kiedy przechodzi przez obóz osadników, a w jego stronę lecą inwektywy – „pedał", „lala", „ciota" – one go wymijają, niczym źle wypuszczone strzały. Jakby żadne złośliwe szepty czy wskazania palcem nie były go w stanie dotknąć. Peter się nie wstydzi tego, kim jest, więc nie można go tym zawstydzić.
A mojemu bohaterowi ziemia usuwa się spod nóg. Ta nowa bezradność wywołuje w nim reakcję obronną: agresję. Jest ona tym silniejsza, że Phil nie ma w życiu niczego, co byłoby głęboko prawdziwe.
Phil wytłumia nie tylko emocje i wrażliwość, ale też intelekt. Zachowuje się jak typowy redneck, choć nie do końca nim jest. Taka szkatułkowa konstrukcja bohatera jest dla aktora wyzwaniem?
– Aktorsko to perfekcyjne wtapianie się Phila w tło było bardzo trudne. Savage opisywał go jako niesamowicie oczytanego człowieka, który pożerał artykuły branżowych gazet, miał rozległą wiedzę, znał łacinę równie dobrze co angielski. Ma to wszystko w sobie, cały czas gdzieś w nim czuć to tuż pod powierzchnią, ale nigdy świadomie tego nie manifestuje. Musiałem ułożyć sobie jakąś metodę postępowania, żeby tylko raz na jakiś czas coś gdzieś nieznacznie zasugerować, zasygnalizować. Przyznam, że ogromnie podobała mi się przewrotność tej sytuacji: że wiem i gram coś, co nie będzie do końca widzialne.
Czy w jakiś sposób czerpał pan z własnych doświadczeń? Wiem, że na własne oczy widział pan, jak drastyczny obrót może przyjąć wykluczanie z powodu inności.
– Kiedy mieszkałem w internacie, miałem wtedy 17-18 lat, byłem świadkiem regularnej przemocy wobec homoseksualnego kolegi. Barbarzyńskie zachowanie. Pamiętam, że miałem wielkie poczucie niesprawiedliwości. Byłem wściekły na to polowanie na niewinnego chłopaka. Nie rozumiałem, dlaczego nie mogą dać mu spokoju, pozwolić być tym, kim chce. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że to zachowanie naganne.
Wtedy też zrozumiałem plemienną naturę nienawiści. To zjawisko, które żywi się grupowością. Kto wie, jakie były indywidualne losy chłopców, którzy prześladowali kolegę, bo został nakryty z innym chłopakiem w bursie? Może byli ludźmi, którzy z powodu własnej krzywdy krzywdzą innych? Ale kiedy stawali się stadem, przestawało to mieć znaczenie. Straszna sytuacja, z każdej perspektywy.
Myślą przewodnią „Psich pazurów" jest w pewnym sensie ta, że można się wykluczeniu i tej nienawiści sprzeciwić, jeśli tylko jest się otwartym na rozmowę.
– W moim odczuciu to film o tym, że cierpliwość i zrozumienie potrafią zwyciężać. Taka postawa stanowi o wiele lepszą alternatywę niż postawa, którą pokazuje Phil: odrzucić, zamknąć, wyrzucić klucz.
Mnie zafascynował też sposób, w jaki Jane widzi czwórkę głównych bohaterów. Tyle tu ciekawych konfiguracji i tematów: relacja matka – syn, brat z bratem, opresja, gniew, lęk, do tego akceptacja odmienności, jej triumf – bez zdradzania szczegółów...
Myślę, że udało się nam już ustalić, że rola była bardzo wymagająca. Pandemia dodatkowo skomplikowała wam życie – musieliście przerwać zdjęcia.
– Powrót do Nowej Zelandii, gdzie kręciłem wcześniej „Władcę pierścieni", był czymś wspaniałym. Akurat skończyliśmy plenery na Wyspie Południowej, największej z wysp Nowej Zelandii – udawała Montanę. Przenieśliśmy się na wnętrza do studia, udało nam się popracować jeden dzień. Potem było spotkanie z zespołem. Kraj jeszcze nie był zamknięty, ale już było wiadomo, że zaraz będzie źle, tylko nikt nie umiał sobie wyobrazić, jak bardzo. Padło pytanie: czy będziemy się czuć komfortowo, kontynuując pracę? Odpowiedź brzmiała: „nie". Groził nam lockdown, w tej sytuacji niektórzy mogliby chcieć wrócić do domu, za ocean. Nie mogli trwać w jeszcze większej niepewności. Zatrzymaliśmy zdjęcia. Za chwilę przyszło trzymiesięczne zamrożenie.
Pracuje pan metodą Stanisławskiego, czyli wcieleniową. Czyli na czas zdjęć „jest pan w postaci". Jak wyglądało granie roli z przerwą, jakby w dwóch częściach?
– Kiedy Jane przedstawiała mnie ekipie, to już jako Phila. „Benedicta poznacie po zdjęciach" – żartowała, choć przecież to nie był do końca żart, bo ja nigdy roli nie przerywam. Kiedy nas zamknęli, tłumaczyłem sobie, że ten okres przerwy jest jakoś odgórnie zaprojektowanym czasem próby. To było tym trudniejsze, że kiedy człowiek pracuje w takim środowisku jak Wyspa Południowa, przestrzeń staje się nowym bohaterem filmu. Aktor czerpie z zewnętrza cały czas, doładowuje się upałem, zimnem, wiatrem. Staje się częścią otaczającej go natury. Dlatego etap zdjęć w studiu zawsze mnie przerażał, bałem się go. Zastanawiałem się, w jaki sposób mógłbym zabrać Wyspę Południową, jej esencję, ze sobą w dekoracje.
Doskonale pamiętam moment, gdy po wymuszonej przerwie wróciłem na plan i usłyszałem w krótkofalówce – ekipa komunikuje się poprzez nie na planie – że „Wyspa Południowa jest na planie". W sensie, że ta niezwykła atmosfera, klimat dalej nam towarzyszą i nas inspirują, że przybyły ze mną. To był wspaniały komplement. Też to poczułem. Ten brud, pył na planie dał mi poczucie, jakbym wrócił do siebie, znowu był w pełni obecny.
To było dla mnie ogromnie ważne, bo jako aktor przez pandemię czułem się zagubiony. Nie wiedziałem, czy powinienem się tego uczucia dalej trzymać, czy mam je puścić, pozwolić mu się rozwiać, bo przecież nie wiadomo, ile to wszystko potrwa.
Powrót na plan to były godziny rozmów, mozolne próby reasymilacji. Ale wydaje mi się, że w przedziwny sposób ta nieplanowana przerwa dodała całemu doświadczeniu udziału w filmie głębi i znaczenia.
W jaki sposób?
– To było tak niespodziewane i wielkie utrudnienie, że kiedy wreszcie wróciliśmy, to bardzo głodni i w pełni skupieni. Byliśmy szczęściarzami, którzy mogli kontynuować pracę. Wszystko nagle wydało się cenne i ważne, zdaliśmy sobie sprawę z naszego przywileju. W dziwny sposób pomogło to filmowi.
A panu też pomogło?
– Cały okres zdjęć był czasem dynamicznych zmian. Najpierw plan, tak zaopiekowany, bezpieczny i wspierający. Zaraz potem strach i niepewność początku pandemii. Wreszcie wymuszone zamknięcie i wyłączenie się ze wszystkiego. O dziwo dla mnie ten czas kryzysu stał się czasem bliskości, komfortu i dbania o siebie nawzajem. W Nowej Zelandii byłem z całą rodziną – żoną, synami i rodzicami, którzy są po osiemdziesiątce. Po pierwszym szoku, że zastało nas to wszystko bez żadnych znaków ostrzegawczych, tysiące mil od domu, w obcym miejscu, lockdown przeobraził się we wzbogacające doświadczenie. Wreszcie przyszedł czas powrotu do pracy, oczywiście z zachowaniem wszelkich środków bezpieczeństwa. Otwarcie zdjęć stało się jednocześnie powrotem do społeczeństwa, i to dopiero było szalone. To był jedyny raz, kiedy funkcjonowałem w grupie i nie bałem się zarażenia. Byliśmy totalnie wyłączeni ze świata. Bezpieczni.
Jak udało się panu przez ten czas utrzymać psychikę w dobrej kondycji?
– To była niezwykła podróż. Już od momentu, kiedy w ogóle dostałem propozycję udziału w filmie Jane Campion, wiedząc, co do tej pory robiła i jakie kreacje dzięki jej wizji stwarzali aktorzy. Intrygowała mnie niesamowicie postać Phila, niezwykle tragiczna, ale nie jednowymiarowa, czułem, że mam szansę oddać mu sprawiedliwość. Jednak sporo się zastanawiałem nad tym, czy doświadczanie bycia na planie dorośnie do moim oczekiwań, wyobrażeń.
Otóż przerosło je. Tak, poziom stresu bywał obezwładniający. Czasami schodziłem z planu i zdecydowanie za głośno puszczałem muzykę w samochodzie albo robiłem sobie na rozluźnienie drinka. Jak każdy. Ale to wynikało z okoliczności zdjęć i czynników zewnętrznych. Natomiast sama praca, ta aktorska codzienność, była ożywcza i satysfakcjonująca. Oczywiście miewałem momenty zawahania, kiedy musiałem na chwilę zniknąć, stanąć z boku, popatrzeć z dystansu. Zdarzało się, że nie byłem do końca pewien, gdzie jest myślami Phil. Ale to są momenty, których aktor się nie boi, aktor o nich marzy.
Rozmowa o fizyczności wydaje się nie na miejscu, ale muszę jednak podpytać o przygotowania do roli, bo na ekranie widać, jak imponującą przemianę fizyczną pan przeszedł. Pana bohater jest niesamowicie szczupły, ale umięśniony, napięty. To ciało świetnie działa w sensie filmowym.
– Przyznam bez wstydu, że wyszło to trochę przypadkiem. W trakcie zdjęć z Jane ostro trenowałem, bo według harmonogramu zaraz po ostatnim klapsie miałem się przenieść na plan nowego filmu o Doktorze Strange’u. Ciężary i pływanie to była moja druga zmiana, a że plan był angażujący, wyciskałem w przerwach między ujęciami lub jeszcze po zejściu z planu. Oczywiście zdjęcia do „Doktora Strange’a" zostały przesunięte. Ale dobrze się złożyło, bo dzięki temu zbudowanemu w pocie czoła ciału byłem bliżej tego, jak Phila opisywał Savage. Jako kogoś niezwykle silnego i wytrzymałego, choć nie masywnego, więc ta jego siła była zaskakująca. To ktoś, kto potrafi wygiąć podkowę i utrzymać uzdę narowistego konia, gdy zagania bydło.
Fizyczność okazała się bardzo ważna w opowiadaniu o tym, kim jest mój bohater, jak ciężko pracuje, jak jest zdeterminowany, silny, pozbawiony miękkich, delikatnych miejsc. Jakby chciał tym wyżyłowanym ciałem obudować wszystkie niepewności i wahania.
Ta rola wymagała od pana nabycia wielu umiejętności dziś uznawanych za raczej nietypowe.
– Moja gra na bandżo niewątpliwie zyskała na trzech miesiącach przerwy od zdjęć. Oprócz tego nauczyłem się jeździć konno i gwizdać przez zęby. Musiałem mistrzowsko opanować ciosanie, rzeźbienie w drewnie. Nie udało mi się na razie samodzielnie wykonać stołu, ale zrobiłem zestaw krzeseł, jedno z nich widać nawet w filmie. Na liście było też kowalstwo. Podkułem konia i wykułem podkowę, którą podarowałem Jane.
W filmie były też sceny kastrowania byków i skórowania zwierząt – przygotowywałem się do nich, między innymi odwiedzając taksydermistę. Jednak najtrudniejsze było skręcanie papierosa jedną ręką. Ta umiejętność wymagała wielu ćwiczeń. A i tak na ekranie musieliśmy trochę podkręcać swobodę bohatera poprzez sprytny montaż.
Konie, noże, skórowanie zwierząt – według Phila supermęskie zajęcia. Pan też w takich kategoriach definiuje męskość?
– Skąd! Dla mnie męskość oznacza bycie autentycznym w relacji z samym sobą. I chyba na braku tej autentyczności polega dramat Phila. On na wielu płaszczyznach funkcjonuje prawidłowo, poświęca się w pełni pracy na ranczu, zawiaduje grupą pracowników, świetnie prowadzi biznes. Ale w środku, w swojej istocie ma coś, czego nie potrafi, nie może wyrazić, do czego nie chce się przyznać.
W moim odczuciu męskość oznacza współistnienie wszystkich tych elementów. Na szczęście dziś żyjemy w czasach o wiele bardziej inkluzywnych i tolerancyjnych, gdzie – mimo że wciąż bywa to niekiedy trudne – można być tym, kim się chce. I być akceptowanym.
Benedict Cumberbatch - ur. w 1976 r., zasłynął jako Sherlock w serialu BBC, uznanie przyniosły mu m.in. role Alana Turinga w „Grze tajemnic" (nominacja do Oscara) i Juliana Assange’a w „Piątej władzy". Jego charakterystycznym, głębokim głosem mówił też Smaug w filmowych adaptacjach książek Tolkiena. Największą popularność przyniosła mu rola Doktora Strange’a w produkcjach ze stajni Marvel Cinematic Universe.
Syn dwójki aktorów, komandor Orderu
Imperium Brytyjskiego i szef rady zarządu London Academy of Music and
Dramatic Art. Ojciec trójki dzieci i – jak twierdzą koledzy z planu –
człowiek „po brytyjsku nadzwyczaj uprzejmy".
Komentarze