644. Benedict Cumberbatch dla Die Welt
Cumberbatch: "Cofnąłbym czas do roku 2016. Wiecie, ilu katastrofom można by zapobiec?"
Był już nominowany do kilku Oscarów (dwóch w kategorii Najlepszy Aktor - przyp. mój), jego podobizna znajduje się u madame Tussaud, grał Sherlocka Holmesa, Juliana Assange'a, a teraz, po raz ósmy, bohatera komiksów Marvela - Doktora Strange'a.
W pana nowym filmie Marvela, "Multiwersum obłędu", widzimy Doktora Strange'a dwukrotnie - jako dobrego i złego gościa z równoległego świata, multiwersum. Ile jest awatarów Benedicta Cumberbatcha? W ciągu 20 lat wystąpił pan w aż 90 rolach.
Benedict Cumberbatch: 90?! To niemożliwe!
A jednak. Aby tego dokonać, zapewne potrzebował pan przynajmniej jednego sobowtóra lub awatara, prawda?
- Cóż, przyznaję: na ekranie to nie zawsze byłem ja…
Anthony i Joe Russowie, bracia, którzy wyreżyserowali wiele filmów z serii "Avengers", powiedzieli nam kiedyś, że Steven Soderbergh poradził im, by po każdym blockbusterze zawsze robili film niezależny, aby zachować równowagę.
- A ja się z tym zupełnie zgadzam. Sam jestem właścicielem firmy produkcyjnej. W przypadku filmów, które finansujemy, działamy w znacznie skromniejszych ramach, to narzuca zupełnie inne, odświeżające podejście.
Te skromniejsze filmy to np. "Brexit - wojna domowa" czy ostatnio "Mauretańczyk" o podejrzanych o terroryzm, którzy byli maltretowani bez postawienia im zarzutów w amerykańskim więzieniu wojskowym Guantanamo.
- Tak, ale chociaż rada Soderbergha jest dobra, to jednak przy wyborze projektów zawsze kieruję się przekonaniem, że to właściwy film we właściwym czasie. Jeśli więc po nowym filmie ze stajni Marvela zaproponowano by mi kolejny blockbuster, który jednak opowiada świetną historię - nadal powiedziałbym "tak".
Doradza pan początkującym firmom, takim jak Holoride, która opracowuje nowe zastosowania wirtualnej rzeczywistości, m.in. filmy, w których można uczestniczyć za pomocą okularów VR. Czy w dłuższej perspektywie nie doprowadzi to do końca kultury kinowej, jaką znamy?
- Coś podobnego mówiono, gdy zaczęto mówić o muzyce dostarczanej w streamingu. Wówczas również przepowiadano koniec kultury muzycznej - w rzeczywistości jednak sprzedaż biletów na koncerty poszybowała w górę. Wirtualne doświadczenia z pewnością otworzą nowy rozdział w naszych zwyczajach związanych z oglądaniem filmów. Myślę jednak, że w pokoleniu przejściowym - do którego wszyscy się zaliczamy - znajdzie się wystarczająco dużo osób, które znają i cenią sobie oba sposoby oglądania filmów: tradycyjny i wirtualny za pomocą narzędzi VR. Zobaczymy, jak to się rozwinie. Pandemia przyspieszyła wykorzystanie takich innowacji. Z konieczności, że tak powiem, stały się one bardziej obecne w naszym życiu. Tyle że dziś ludzie wciąż chętnie wracają do kin. Ponieważ właśnie tego doświadczenia tak długo im odmawiano.
Steven Spielberg, gdy ostatnio po raz pierwszy kręcił w specjalnie przygotowanych trójwymiarowych pomieszczeniach wirtualnej rzeczywistości (aktorzy i on sam nosili gogle VR), nazwał VR supernarkotykiem, bo w końcu nikt na planie nie kwapił się wracać do rzeczywistości...
- W końcu jednak powrócił i nakręcił "West Side Story", film, który nie mógłby być bardziej odległy od wirtualnej rzeczywistości. VR jest bardzo kusząca, z jednej strony dlatego, że jest jeszcze stosunkowo nowa, a z drugiej - dlatego że oferuje coś, co wydaje się realne w bardzo uwodzicielski sposób. Dopiero gdy zdejmiesz okulary VR, przypominasz sobie, że świat, w którym tkwiłeś przez ostatnie dwie godziny, nie jest prawdziwy. Jasne, teoretycznie można by pozostać w VR na zawsze, wtedy rzeczywiście żylibyśmy życiem awatara, wtedy naprawdę bylibyśmy w matriksie, podczas gdy w świecie rzeczywistym moglibyśmy być nadal jedynie karmieni.
Tylko że gdybyśmy w ten sposób połączyli się ze światem wirtualnym, to w końcu nikt nie znałby naszych imion, nie spotkałby nas, nie dotknąłby nas ani nie wziął w ramiona. Nawet jeśli takie chwile także są symulowane w rzeczywistości wirtualnej, a nasze neurony dostarczają nam odpowiednich bodźców. Nie wierzę, że takie doświadczenie może zastąpić nam real.
Przez ostatnie lata aktorzy filmowi coraz częściej grają między kamerą a zielonym ekranem, gdzie muszą symulować walki z potworami, które dopiero później są elektronicznie wstawiane do obrazu. Czy myśli pan sobie czasem: "Ale przecież nie po to podjąłem ten zawód!"?
- Absolutnie nie. Aktorstwo jest zawsze procesem wyobraźni, niezależnie od tego, czy jesteś na scenie w teatrze, w studiu czy w plenerze. Albo czy masz na sobie gumowy kombinezon motion capture, który rejestruje najdrobniejsze twoje ruchy. Okoliczności ciągle się zmieniają, a aktor musi się dostosować do reguł tej gry. Weźmy na przykład jednego z pionierów tej techniki, Andy'ego Serkisa...
Czyli Golluma we "Władcy pierścieni".
- ...który daje w nim godny podziwu popis aktorskiej sprawności. Tak, to bardzo satysfakcjonujące doświadczenie dla aktora.
Spójrzmy na dzieci: im nie potrzeba szafy pełnej kostiumów. Wystarczy jedna zabawka czy umowny element stroju i już tworzą z tego całe światy dla siebie!
Ostatecznie pytanie brzmi: czy pozwalasz innym, tak jak w przypadku rzeczywistości wirtualnej, tworzyć te światy za ciebie, podawać ci "narkotyk"? Czy jesteś tylko konsumentem, czy też „producentem", który sam tworzy te światy? Czy jesteś bierny, czy aktywny? Rozumiem Spielberga, wirtualna rzeczywistość to niezwykłe doświadczenie. Dla mnie jako aktora nie ma różnicy między wejściem do pokoju z prawdziwymi ludźmi w stroju służbowym a wejściem na pustą scenę w kostiumie motion capture. Istnieje wspaniałe miejsce zwane "filmem", jest w nim przestrzeń dla różnych doświadczeń. Myślę, że zawsze istniała taka walka: rozrywka popularna kontra kino artystyczne. Ale jeśli "Spider-man" sprawi, że ludzie wrócą do kina i tym samym np. pokonają swój lęk przed pandemią, to też dobrze.
Netflix po raz pierwszy w swojej historii stracił użytkowników, 200 tysięcy. Czy istnieją oznaki, że tłuste lata dla streamingu mogą się już kończyć?
- To może mieć związek z niedawnym wzrostem kosztów utrzymania. W związku z kryzysem polityczno-ekonomicznym, która obecnie dotyka już wszystkich. Nie sądzę, aby można było postawić fundamentalną prognozę dotyczącą rozwoju rynku. Czy ludzie oszczędzają na streamingu, bo znów wydają teraz 15 dolarów trzy razy w miesiącu na ponowne pójście do kina? Możliwe, bo w obecnej sytuacji wiele osób musi się po prostu zastanowić, w jaki sposób mogą zaoszczędzić pieniądze, ponieważ codzienne życie staje się coraz trudniejsze.
Z ilu usług streamingowych korzysta pan na co dzień?
- Z dwóch.
Najnowszy film o Doktorze Strange'u opowiada o mrocznych siłach, które przenikają do świata rzeczywistego z równoległego. W naszej rzeczywistości potentaci informatyczni pracują nad metawersum, wirtualnym światem równoległym. Czy "Multiwersum obłędu" to także rodzaj żartobliwej przestrogi przed tym, co może nas czekać w metawersum?
- W tym filmie wieloświat jest rzeczywistością, a nie syntetycznie stworzoną przestrzenią wirtualną. Istnieje w nim równolegle wiele wszechświatów. W wirtualnej rzeczywistości metawersum z Doliny Krzemowej nie można poczuć smaku ani dotyku - nawet jeśli interfejsy, takie jak pady czy okulary VR, symulują te bodźce. Nie można doświadczyć wirtualnego porodu - można go odtworzyć, ale nie jest on prawdziwy. Jest to przeniesienie doświadczenia na poziom fantazji. Myślę, że projekty takie jak metaverse jasno pokazują, że żyjemy w czasach martwego króla i jego ciężarnej wdowy.
Co chce pan przez to powiedzieć?
- Znajdujemy się w okresie przemian kulturowych, doświadczamy ogromnych zmian w naszym życiu codziennym. Nie ma już przewodnich mitów, które trzymały dużą część tej cywilizacji w kupie. Indywidualizm staje się coraz bardziej powszechny, co jest szczególnie widoczne w mediach społecznościowych. Być może ten kult jednostki, fakt, że dziś każdy człowiek nieustannie odkrywa lub kreuje wiele różnych wersji samego siebie, jest czymś, co wpłynęło na nasz film. Podobnie jak wiele innych filmów Marvela jakoś odzwierciedla aktualny trend cywilizacyjny.
Należy pamiętać, że w komiksach istniało i istnieje wiele wersji Doktora Strange'a. Zostały one wielokrotnie przerysowane, przebudowane, opowiedziane na nowo - i tak w kółko. W komiksach istnieje wiele wersji jego kariery, a od lat 70. pojawia się wciąż na nowo w różnych epokach. Ale dla mnie ta rola była i jest interesująca z innego powodu.
A mianowicie?
- Dla mnie Doktor Strange jest przykładem na to, że nie ma czegoś takiego jak jednoznacznie czysty, prawdziwy bohater. I często właśnie w eskapistycznych fantazjach możemy lepiej dostrzec, że szlachetniejsze są: działanie bezinteresowne, miłość, empatia do innych. A jednak my, ludzie, cały czas nawalamy. Doktor Strange nie tylko walczy z zagrożeniami z zewnątrz, ale też najczęściej walczy z samym sobą. W zasadzie sam jest swoim najgorszym wrogiem.
W pierwszym filmie, w którym grał pan tę postać, Doktor Strange, aby zapobiec katastrofie, cofa czas. Gdyby miał pan taką możliwość w naszej rzeczywistości, do którym momentu cofnąłby czas?
- Do roku 2016 – przed brexitem i Trumpem w Białym Domu, po to, aby spróbować zapobiec tym fatalnym wypadkom oraz następnym, które były ich wynikiem. Ale poza tym: ja bardzo lubię żyć wyłącznie w teraźniejszości. To jedyny sposób, by być szczęśliwym.
Komentarze